Kemblinek

Do Kemblinka jechało się z Warszawy koleją: do Skierniewic, a potem w bok – albo w kierunku Łowicza, albo w kierunku Puszczy Mariańskiej, do stacyjki której nazwy nie pamiętam. Nie znalazłem też na mapie ani Kemblinka, ani Kęblinka. Tak więc pozostaje on tajemniczą krainą z dzieciństwa. Podobnie jak tajemniczą stała się dla mnie Rodzina D., do domu której zjechaliśmy na wakacje w roku 1958. Z rodziną tą przyjaźnili się moi rodzice, ale skąd się to wzięło i dlaczego wygasło, nie potrafię powiedzieć. Pan Jerzy, senior D., był wziętym adwokatem. Miał kancelarię przy Marszałkowskiej, lub blisko niej przy którejś z przecznic. Syn, zwany Jerzykiem, był już chyba studentem. Tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że miał pistolet pneumatyczny i że z tarasu strzelaliśmy do wróbli, szkody im żadnej nie czyniąc, bo po plaśnięciu śrutem otrzepywały się tylko i leciały w siną dal.

A teraz ciekawostka psychologiczna: Napisawszy powyższe, przyszło mi do głowy skonfrontować to z pamięcią starszego rodzeństwa. Tak więc, jadąc do Kemblinka, Skierniewice należało minąć i wysiąść dopiero na stacji Łódź-Widzew, a stamtąd pociągiem (to dobrze zapamiętałem) na Łowicz dojechać do stacyjki Swędów. W sąsiedztwie Swędowa leży wieś Kębliny, zaś Kęblinek to zwyczajowa nazwa przysiółka. Natomiast Mama D. była przyjaciółką naszej Mamy jeszcze z przedwojennego harcerstwa, zaś Jerzyk był licealnym kolegą Jaśka. Z powyższego wynika, jak nie do końca możemy polegać na swojej pamięci.

Nieopodal domu płynęła rzeczka dość głęboko opuszczonym korytem, nad którym przerzucono nowy most. Natomiast nieco opodal przeciwległe skarpy łączyła stalowa belka – pozostałość po starym moście. I w tym miejscu pora na kolejną dygresję:

Kilka lat wcześniej, gdy Ani jeszcze na świecie nie było, Mama miała w swym bogatym życiorysie szczególny epizod – każde z jej czworga dzieci nawiedziło, niemalże w tym samym momencie, inny szpital. Jasiek z poparzonymi nogami leżał w Giżycku, ja z urwanym palcem u nogi w Mrągowie, Michał po operacji przepukliny, właśnie wypisany, wrócił do domu. A Zosia starała się pomóc Mamie ogarnąć dom. Pojechała na rowerze na Filtrową do sklepu mięsnego. Ale nie dojechała, bo potrącona przez samochód, wróciła pieszo prowadząc uszkodzony rower. Mama zostawiła przy Michałku życzliwą Sąsiadkę i pojechała z Zosią „na Urazówkę”, gdzie okazało się, że Zosia ma rozciętą głowę i lekki wstrząs mózgu. Tatek właśnie wrócił z kolejnej podróży służbowej i zastał w domu Michałka pod opieką Sąsiadki i bieżące nowiny. Koniec dygresji.

Zakupy z demobilu bardzo przydawały się w czasie wakacji – Mama niesie ulubiony, leciuteńki chlebaczek zrobiony z torby na maskę gazową, a Wojtuś, w charakterze stracha na wróble, paraduje w oficerskiej pelerynie

Idziemy więc sobie, chyba przy świętej niedzieli, na rodzinny spacer. Cała rodzina wali po moście, a Wojtuś…  po belce zawieszonej jakieś 2 – 3 metry nad wodą. I nic, żadnego „nie leź, bo spadniesz”. Bo to by przecież było wbrew naturze, gdyby chłopak nie lazł po belce. A że bezczynne patrzenie na to było wbrew naturze matczynej… ?!

Drugi epizod zapamiętany z Kemblinka wiąże się z gospodarzami; którzy zamieszkiwali drugą połowę domu. Z całego ich gospodarstwa zapamiętałem tylko młockę, w którą namolnie się wkręciłem. Na klepisku stoi szerokomłotka, ekipa rodzinno-sąsiedzka rozstawiona po stodole, i gdzie tu wsadzić dziesięciolatka, żeby nie przeszkadzał, a krzywdy sobie nie zrobił? Posadzono mnie z zakrzywionym kozikiem w garści na młocarni koło omłotowego – mam rozcinać powrósła. Kalkulowano zapewne, że kwadrans, dwa i smarkacz znudziwszy się, pójdzie sobie. A ja nie – rozcinałem do obiadu, rozcinałem po obiedzie. Pod wieczór, półżywy, zdołałem jeszcze się umyć, a na dobranoc usłyszałem od Mamy: Jestem z ciebie dumna. Gospodarze byli zaskoczeni, że jak się zobowiązałeś, to dotrwałeś do końca.

Wojciech Więckowski