PRZED ŚWITEM

Był 30 grudnia 2007 roku. Siedziałam w bujanym fotelu, sama w domu. Rozmyślałam nad swoim minionym życiem. Musiałam zasnąć. Gdy się przebudziłam, najstarsza córka przyglądała mi się z bliska.

– Jakżeś tu weszła?

– Drzwi były otwarte. Mogli wejść Cyganie lub inni złodzieje. Dlaczego się mama nie zamyka?

– Mam swoje powody. Jak drzwi zamknę, to nikt mnie nie odwiedzi, jestem stara i głucha, a na dodatek zapominam, przecież mam już skończone 92 lata. Zrób coś do picia, ja się też napiję. Na długo przyjechałaś? U kogo będziesz nocować? – zaczęłam się jąkać. – Po prostu śpij u mnie. Dawno cię nie było, stęskniłam się za tobą.

Córka zrobiła nam kolację, opowiedziała mi o swoich dzieciach, o tym, co ostatnio robi. Obudziła wspomnienia, zaczęłam więc opowiadać o swoim dzieciństwie.

– Urodziłam się 11 września 1915 r. Gdy miałam trzy latka, ojciec zmarł na suchoty. Mało pamiętam. Nie zdawałam sobie sprawy, czym jest śmierć. Cieszyłam się, że mój tato w trumnie jest ładnie ubrany i przystrojony kwiatami. Dopiero później, po pogrzebie, pytałam mamy, gdzie tato, kiedy przyjdzie? Wielu spraw nie rozumiałam, byłam przecież małym dzieckiem. Później mama, a twoja babcia, ponownie wyszła za mąż – za ładnego, lecz młodszego.

Tu przerwałam opowiadaniem, bo z oczu zaczęły mi kapać łzy.

– Mamo, dlaczego płaczecie? – spytała córka.

– Bo mi się płakać chce.

– Czy można płakać bez bicia?

Otarłam oczy wierzchem dłoni i kontynuowałam…

– W niedzielę rano mama szła do kościoła, oddalonego o trzy wioski. Chodziło się na bosaka, a przed kościołem w strumieniu myło się nogi i wkładało buty. Pamiętam, jak po powrocie któregoś dnia mama wieczorem cichutko mi rzekła: – Masz pod poduszką pierogi, to sobie zjesz, jak wstaniesz. Ojczym zauważył, że miałam jedzenie schowane. Nic nie powiedział, tylko stał w oknie i gwizdał. Mama znowu płakała.

– Czy ojczym był dobry? – przerwała mi córka.

– Nie wiem, za mała byłam, żeby zrozumieć. Mama ciągle była smutna. Pamiętam maleństwo, które urodziła. Czy to był chłopczyk, czy dziewczynka, nie wiem. Na trzeci dzień po porodzie mama poszła w pole na bosaka, trząść obornik. Sąsiadka mówiła:

– Ty Janowa, chcesz iść do grobu, tać to gruda, ty do łóżka się połóż, rosołku popij, wydobrzyj i dzieci patrz.

A mama na to:

– Ja chcę umrzeć.

Tak się i stało. Na drugi dzień mama dostała gorączki, z łóżka nie wstawała, na wiosnę zmarła. Ja miałam sześć lat. Babcia mnie zabrała. Ojczym upierał się, żeby zabrała i to maleństwo.

– Zjadłeś córkę, zjedz i dziecko to są słowa mojej babci.

Zrozumiałam, jak dorosłam, co słowo „zjadłeś” znaczy. Potem mieszkałam u wuja, brata mojej mamy.

– Dlaczego nie z babcią?

Zastanowiłam się.

– Przed wojną renty na wsi ludzie nie mieli.

– To z czego dożywali staruszkowie?

– Najczęściej utrzymywały ich dzieci. Jeżeli dzieci były dobre, to wszystko było w porządku. Babcia odpisała całą gospodarkę dla syna, mego wuja, brata mojej matki. Pomijając mnie, żeby nie dzielić majątku. Majątek był duży, z powodzeniem mógł nas wykarmić. Wuj podpisał zobowiązanie, że matki i siostrzenicy nie skrzywdzi.

– Jak się układało mamusi u wuja?

– No cóż, wujostwo mieli swoich dwóch synów, trzecie w drodze. Moim i babci obowiązkiem było zajmować się dziećmi. Babcia karmiła je i przebierała, ja się z nimi bawiłam. Gdy podrosłam, pasłam krowy. Musiałam wstawać razem ze słońcem.

– To ile mama miała lat, że tak odpowiedzialne dostała zajęcie?

– To nie tak. Wuj miał pastucha i drugiego parobka do obrządku w obejściu, a ja – ośmioletnia dziewczynka – pracowałam jako pomoc. Wujenka zajmowała się tylko domem. Choć wuj nakazywał żonie, żeby zgodziła dziewuchę do robót domowych, bo wtedy będzie miała więcej czasu dla siebie. Wujenka nie słuchała i robiła swoje.

– A szkoła?

– Szkoła nie była obowiązkowa. Gdy wyszła ustawa obowiązkowego posyłania dzieci do szkoły, wuj klął, że on nie chodził do szkoły, żona też. Na co to szkoła dzieciom. Gospodarkę po nim odziedziczą, będą panami na swoim. Rachować i gospodarzyć to on ich sam nauczy. I nie posłał dzieci do szkoły. Od wójta dostał nakaz i wtedy ustąpił. W lęku przed groźbą grzywny posłał swego syna do szkoły.

– A mamusia?

– Dostał drugi nakaz i wtedy chodziłam do szkoły, aż trzy zimy.

– Jak to rozumieć?

– Od października do marca, gdy krowy stały w oborze, mogłam chodzić do szkoły. Ale nie miałam zeszytu ani książki. Wujo musiał mi buty kupić.

– To mamusia nie miała butów?

– Za krowami chodziło się boso, zimą siedziało w domu. Po wodę do studni wybiegało się boso.

– W zimie też?

– Do studni było blisko. To się biegło szybko. Najgorzej było, jak wujenka robiła pranie. Ja w trepach chodziłam do rzeki płukać. Wuj zrobił przerębel, ja płukałam i płakałam. Ręce kostniały, nie miałam się komu poskarżyć.

– A gdzie była babcia, czy ona tego nie widziała?

– Widziała, ale cóż miała robić, jak wuj chciał, tak musiało być. Gdy poszłam do szkoły, nauczycielka dała mi zeszyt i ołówek. To było wszystko. W głowie się nie mieści, że dziecko może tyle wytrzymać. Modliłam się z babcią, żeby mnie mama wzięła do nieba. Ale moja świeca się paliła. I pali się nadal.

Dochodziła północ, my nie spałyśmy. Nigdy nie opowiadałam o moich dziecięcych latach. Długo nosiłam to w sercu, teraz musiałam to z siebie wyrzucić. Właśnie dziś, mimo późnej godziny. Córka zrobiła herbatę i wcale nie kładłyśmy się spać. Opowiadałam dalej.

– Miałam już jedenaście lat. Ktoś wyczytał w gazecie, że w Ameryce można nabyć darmo gospodarkę i żyć jak lord. Wuj wyprzedawał więc inwentarz i pił, bawił się, miał za co. Sprzedał dom i ziemię.

To są babci słowa:

– Synu jak ty mnie zostawiasz, bez dachu nad głową z wnuczką?!

– Siostrzenicy nie skrzywdzę, zostawiam jej weksle, jak dorośnie, to za sam procent od lichwiarzy kupi sobie kamienicę w mieście. A ty zdychaj, stara cholero, pod płotem.

Wyjechał.

– Co się z wami stało? Kto się wami zaopiekował?

– Ja poszłam na służbę, babcia po prośbie. Służyłam u różnych gospodarzy, szlachty i księży. Można grubą książkę napisać, jak mi było u obcych. Nie będę cię zanudzać. W kilka lat później wujo napisał list, a naprawdę to jego dzieci, bo on był niepiśmienny. Z listu wynikało, że w Polsce koza – to nie krowa, a Ameryka to nie kraj. Po przyjeździe do Ameryki wuj dostał broń i tyle ziemi, ile zdołał wykarczować. Musiał ciężko pracować, żeby utrzymać rodzinę. Pisał o dwóch synach, a miał trzech, co się stało z trzecim, do dziś nie wiem.

– A dlaczego to takie ważne?

– Bo można było wyjeżdżać tylko zdrowym, chorych i kalek nie brali.

– A czy ten trzeci syn był chory?

– Nie, ale jak był maleńki i próbował chodzić, to się poparzył.

– Jak to się stało?

– Wujenka robiła pranie, postawiła szaflik z ługiem na podłodze, a dziecko, bawiąc się, tam wpadło. Jak ono piszczało! Zanurzyła go w wiadrze z zimną wodą, a potem szeptunki go leczyły. Wyżył.

– Czy mama pisała do wuja?

– Tak. Nie dostałam odpowiedzi.

Na tym przerwałyśmy rozmowę i przed świtem położyłyśmy się spać. Córka miała zamknięte oczy i wiem, że widziała mnie,  swoją matkę, która ciężko pracowała zamiast uczyć się i beztrosko bawić.

 

Anastazja Michalina Banasiak

 

_