Wykopki

Byliśmy zgraną paką. Najstarszy, Marian, ociężały, gruby i powolny, nigdy się nie śpieszył. Przezywano go – Niedźwiedź. Wodził rej w naszym gronie. Jego brat Janusz, o rok młodszy, zgrabny i szczupły, to psotnik, a Jerzy miał przydomek Ślepy, ponieważ zezował i nie nosił okularów. My, cztery nierozłączne koleżanki z szóstej B, chodziłyśmy wszędzie razem. Nawet starałyśmy się jednakowo ubierać.

Rodzice chłopców gospodarzyli na roli. Pomagałyśmy im przy sianokosach. Więcej było z nami kłopotu niż pomocy. Ale zakończenie pracy – to prawdziwa frajda. Rodzice nie narzekali na naszą nieudolną pomoc przy sianie, nawet pochwalili, że pracując razem z nami, tak szybko uwinęli się z robotą. Zachęcone pochwałą, na wykopki przyszłyśmy w komplecie. Ubrałyśmy się stosownie do pory roku: kurteczki, białe rękawiczki, krótkie spódniczki, a na nogach zgrabne pantofelki.

– Gdzie się wybieracie, dziewczyny?

– Na wykopki, czy coś nie tak?

– No, wyglądacie świetnie, tylko nie do zbierania ziemniaków.

Nie było już czasu na przebieranie, wsiadłyśmy na wóz. Chłopcy wrzucili zapasowe ubrania, pojechałyśmy.

– Dziewczęta, schowajcie się za wóz i wskoczcie w te robocze ciuchy.

Warto było. Ależ my „pięknie” wyglądałyśmy w tych chłopięcych strojach! Potem był piknik. My śpiewałyśmy przy ognisku, a chłopcy popisywali się skokami nad płomieniami. Oj, było śmiechu niemało, gdy Niedźwiedź próbował przeskoczyć i… wpadł w gorące węgle.

Niby nic, tylko ciężka praca i kilka chwil wytchnienia po niej. Ale ileż radości niosły nam te minuty, ileż w nich było satysfakcji i dumy z dobrze spełnionego obowiązku. Nie mówiąc już nic o przyjaźniach zawiązanych wtedy na całe życie! Kto tego nie zaznał, nie zrozumie…

Anastazja Michalina Banasiak