Jedną z ostatnich  prac polowych było kiedyś kopanie ziemniaków. Jako dziecko bardzo lubiłam te dni. Czasem była piękna, słoneczna pogoda, z babim latem w tle. Zwłaszcza po południu, gdy biegliśmy na pole po skończonych lekcjach. Bo wcześnie rano na trawie jeszcze szkliła się rosa i ciągnęło chłodem. Wykopki miały w sobie coś nieokreślonego, co najbardziej kojarzy mi się z zapachem ziemi, który czuję do dziś.

Kopacze szli do roboty, niosąc zawieszone na rękach wyplecione wcześniej kosze na kartofle oraz motyczki. Albo jechali furmanką, na której były worki na ziemniaki. Ubrani byli w kilka warstw odzieży, a na wierzch wkładali ciepłe serdaki, bo w czasie dnia temperatura mocno się zmieniała. Każda kobieta miała długi, solidny fartuch-zapaskę, najczęściej drelichowy, którym się szczelnie obwiązywała. Chronił on spodnią część garderoby. Na głowach ciepłe chustki wiązane pod brodą. Starsze i całkiem młode kobiety szły do roboty bardzo podobnie ubrane. Na nogach wszyscy – i kobiety, i mężczyźni – mieli gumowce lub kalosze, takie jak te od walonek, tyle że do noszenia na pończochy, skarpety lub na przyboś. Po dotarciu na miejsce kopacze rozstawiali się każdy na swoim rządku i zaczynali rozgrzebywanie ziemi oraz wydobywanie zeń ziemniaczanych okazów.

„[…]a kopacze z karkiem pochylonym
roli-matce ślą uległe skłony
wybierając z ziemi złote skarby
kartoflane zasoby kopalin[…]”.
Czasem rządki były wyorane, wtedy część okopowych była widoczna i łatwiejsza do zbioru. Albo jedna osoba uwijała się przed pozostałymi, wyrywając wszystkie łęty ziemniaczane, a wówczas praca była lżejsza i szybsza. Mimo wszelkiej pomocy, kopaczom było nielekko, bo praca chyłkiem szybko powodowała ból pleców. Jednak nikt by się nie ośmielił zrobić przerwy, zanim nie dokończy się rządka. Nawet gdyby był najdłuższy. Zwykle kiedy wszyscy dotarli do brzegu, był czas na chwilę wytchnienia, napicia się wody czy zjedzenie owocu. Zbyt wcześnie nikt nie rwał się do jedzenia. Jednak w okolicach południa zasiadano na workach do posiłku. Jeśli pole było w miarę blisko, to zdarzało się, że ktoś szybko skoczył do domu i odgrzał coś na gorąco. W moim domu był to najczęściej bigos na baraninie. Przywieziony przez ojca na rowerze, w zabezpieczonym garnku, smakował jak mało co. Z chlebem i mięsem z kapusty. Innym razem było tylko suche jedzenie: jakaś swojska wędlina, chleb ze smalcem, kiszone ogórki, pomidory. Do tego ugotowany rano kompot, placki drożdżowe, świeży dżem z własnych węgierek. Po takim posiłku trudno było kontynuować pracę.

Kopanie motyką całego zbioru trwało zaledwie tyle, bym mogła zapamiętać te obrazy. Wkrótce nastała era kopaczek mechanicznych – wpierw konnych, wkrótce traktorowych. Wtedy wykopki polegały jedynie na zbieraniu wyrzuconych przez maszynę ziemniaków. Zbieracze tak samo ustawiali się na rządkach, ale teraz już szerszych, bo kopaczka wyrzucała dwa jednocześnie, tworząc zeń jeden pas. Większość zbierających posuwała się po ziemi  na kolanach, przesuwając jednocześnie koszyk. Wykopki odtąd trwały znacznie krócej. I były trochę lżejsze. Trudniejsze było jedynie to, że kosze bardzo szybko się napełniały i trzeba było je bez przerwy dźwigać i wysypywać do worków, albo bezpośrednio wrzucać na specjalnie przystosowaną furmankę z podwyższonymi burtami. Było to uciążliwe szczególnie wtedy, gdy ziemniaki akurat obrodziły. Koń był wtedy zaprzęgnięty i gospodarz podjeżdżał za zbierającymi, żeby nie musieli napełnionych koszy nosić zbyt daleko. Jeśli kartofle ładowało się do worków, to sytuowano je tam, gdzie trzeba było umieścić kolejny kosz, a poprzedni worek był pełen i został zawiązany.

Kiedy po szkole pojawiały się na kartoflisku dzieci, pole wyraźnie weselało. Dzieci biegały, krzyczały, pędzały za psem. Zaraz też zbierały w dużej ilości suche łęty ziemniaczane, znosiły na wielką gromadę i rozpalaliśmy ognisko. Kładliśmy w nie świeżo wykopane kartofle, otulając je obficie zebraną nacią. Ktoś dorosły podpalał ten stos, a my bez przerwy musieliśmydokładać paliwo.

Nać ziemniaczana jest bardzo łatwopalna, więc ta zebrana jej sterta szybko znikała. Trzeba było donosić paliwo z coraz bardziej oddalonych miejsc pola. Czasem wiatr często zmieniał kierunek, co skazywało nas na bieganie dokoła ogniska, bo dym wciskał się w oczy. Natomiast przy jednostronnym kierunku dym snuł się piękną białą smugą, rozpływając się dopiero gdzieś w chmurach. Niecierpliwiliśmy się, zabijając czas rzucaniem kartoflami, przekomarzaniem się i małymi dziecięcymi zwadami. Przestępowaliśmy z nogi na nogę przy płonącym ogniu, czekając na kartofle. Zwykle nie doczekiwaliśmy do końca i wyciągaliśmy je z popiołu jeszcze lekko twarde, posypywaliśmy solą i ze smakiem zjadaliśmy. Raz ktoś nam doradził, aby je upiec pod „czyhunnym” garnkiem. Należało włożyć doń kartofle i sprytnie przerzucić otworem do ziemi, a potem obłożyć  łętami. Tak też zrobiliśmy, bo żeliwne naczynia były wtedy w każdym gospodarstwie. Rzeczywiście, smak upieczonych w saganku kartofli był niepowtarzalny! Odtąd czyhunny garnek był nieodłącznym rekwizytem zabieranym na pole w porze wykopków. To była ich największa atrakcja.

foto: pixabay

„[…] tamten zapach tamte dymu wstęgi
i ziemniaki usiane w szeregu
pisk dzieciarni słonko mocno grzeje
nad polami dym się smugą ściele[…]”.

Pod wieczór, kiedy „wyrzucone” na dziś ziemniaki były wyzbierane, wszyscy prostowali karki, zbierali kosze, porozrzucane tu i ówdzie elementy ubrań, i udawali się pieszo do domu. Wóz był po brzegi załadowany workami lub okopowymi luzem, więc nikt na nim nie jechał, a czasem nawet gospodarz-woźnica szedł obok z lejcami w dłoniach. Kiedy zbiór z całego dnia dotarł do obejścia, musiał być wyładowany – albo do kopca, albo do tzw. piwnicy pod podłogą domu, do którego otwierało się pokrywę, umieszczoną zazwyczaj w kuchni wiejskiej izby.
„[…] już furmanka wlecze się z woźnicą
po zebrane prawie po kłonice
będzie karmić ludzi czym do syta
ziemniaczanych potraw pełną misą

gdy się ściemnia i prostują plecy
ci co dzisiaj pracowali ciężko
czas odpocząć do jutra do rana
by od nowa zacząć dzień kopania[…]”.

 

Właśnie stąd utrwaliła mi się najbardziej woń kartofli pachnących ziemią. I jeszcze fakt, że przez kilka dni trzeba było uważać, bo piwnicę na noc odkrywano, aby kartofle mogły „oddychać”. Takie piwnice istnieją do dziś w moim rodzinnym domu.
Kopanie kartofli wykonywało się rodzinami. Czasem jedni kopali wcześniej, a drudzy później. Wtedy niektórzy chadzali do innych na tak zwany odrobek. W każdym razie samotne wykopki byłyby koszmarem. Robota miała to do siebie, że była mechaniczna, a wszyscy przebywali blisko siebie. Sprzyjało to pogaduszkom. Wtedy też zwykle kopacze mogli powziąć wieści „z całej parafii”. Było gwarno i wesoło. Raz po raz dały się słyszeć salwy śmiechu. Wspólne kopanie ziemniaków jednoczyło sąsiadów.

Zdarzało się, że ktoś w rodzinie chorował, albo gospodyni była w mocno zaawansowanej ciąży. Wtedy organizowano tłokę i na wykopki w tym gospodarstwie udawała się większość sąsiadów. Wszystko odbywało się w jednym dniu, a po tej wspólnej, skończonej robocie –gospodarze zazwyczaj organizowali gościnę lekko zakrapianą alkoholem. Bardzo mi się ten zwyczaj wiejskiej solidarności podobał.

 

                                                            Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok