Wielki Tydzień – czas przemyśleń, refleksji, wyciszenia. Nastrój przygotowań, porządków, realizacji pomysłów gastronomicznych. Mnie jednak dopadły wspomnienia, które kojarzą z przeżyciami obecnego tygodnia. Było cierpienie, ale ze spektakularnym finałem. Jego obraz pozostanie w pamięci do końca moich dni.

 

przed startem

6 listopada 1982 roku – pamiętna data pierwszego w Polsce supermaratonu na dystansie 100 kilometrów – „Calisia 82”. Co prawda, byłem w treningu od 5 lat (półprofesjonalnym), ale taki dystans to ogromne wyzwanie. Skupię się na moich przeżyciach od momentu startu, który został wyznaczony na godzinę 5 rano. Temperatura minusowa, media gotowe do relacjonowania wydarzenia, uczestnicy jeszcze w miejscu się dogrzewają i wreszcie, po wspólnym „hurraaaa”, ruszamy. Przed nami 100 kilometrów. Jedno pragnienie – ukończyć ten bieg i zmieścić się w limicie czasowym 13 godzin.

Biegnę z Chełmińskim z Białegostoku i Drypą z Czeladzi, dużo młodszymi partnerami. Na 10. kilometrze niespodzianka – telewizja i orkiestra strażacka, sporo kibiców, a to dopiero 5:40! Tempo równe, ok. 15 km/godz. 20. kilometr – kapela ludowa dodaje nam sił, znowu sporo kibiców. Samopoczucie doskonałe. Serce i płuca w porządku, nogi „nie siadają”. Dopiero na 30. kilometrze bierzemy gorącą herbatę i kostki cukru. Próbuję połknąć witaminy, ale nie daję rady.

W wielu miejscach organizatorzy wystawili kolumny i z przyjemnością słuchało się muzyki. Początkowo zawodnicy czołówki mieli 6 minut przewagi, ale po 30. kilometrze stopniała ona do 2 minut. I teraz dylemat – oni za ostro pobiegli na początku i osłabli, czy może nasza trójka za szybko biegnie? Nasze tempo równe, czasami rozmawiamy. Przed półmetkiem wyprzedzamy Koteleckiego, jednego z czterech liderów. Do prowadzącej trójki tylko 50 sekund straty. Zostaję tylko z Chełmińskim, Drypa ma jakieś problemy z nogą. W pewnym momencie mówię do kolegi: „Stasiu, wyglądamy jak yeti”. On włosy oszronione, moja broda jeszcze ciekawsza. Potem dowiedziałem się, że podczas transmisji radiowej i wśród kibiców komentarze były identyczne. Humor wraca. 

Po 60. kilometrze po raz pierwszy przechodzimy do marszu, trochę ciepłej herbaty, parę kostek cukru i… dalej. Doszliśmy Rutkowskiego, minusowa temperatura dała mu się we znaki. Po krótkim czasie otrzymuje od kogoś dres i kontynuuje wyzwanie. Moje ręce czerwone, zaczynają puchnąć. Dobrze, że mam czapkę. Dłonie coraz bardziej sztywnieją. Przenikliwy wiatr i ta minusowa temperatura. Chyba nie wytrzymam. Od czasu do czasu maszerujemy. „Tam z tyłu też są ugotowani” – mówi Stasiu. Sam zaczyna narzekać na ból tylnej partii mięśni prawego uda. Ratunek dla mnie nadszedł. Rowerzysta się ulitował, mam rękawice. Na mecie mówię do niego: „Kochany, połowa sukcesu należy do ciebie!”. 

na trasie

Na 68. kilometrze podjeżdża wóz radiowy. Kilka zdań na temat samopoczucia i warunków biegu. I znowu naprzód, naprzód! Kilometr z tyłu widzę kolegę, który na półmetku miał kryzys. Widocznie przetrwał. Za chwilę jednak zostaję sam, bo Stasiu coraz bardziej cierpi i musi zwolnić. Kiedy mnie dopadnie kryzys? Za chwilę znowu radio, kilka słów wyjaśnień na temat kłopotów Stasia. 

Na 72. kilometrze – długi, męczący podbieg. Na samej górce grupa osób, dużo dzieci. I co słyszę? Gienek, Gienek, dawaj! Czyżby omamy? Jestem w Kolnie? Nie, nie, to te kochane dzieciaki miały listę startową i wiedziały, kto się męczy na podbiegu! I jak tu nie dać z siebie wszystkiego? Będę się czołgał, ale metę osiągnę! 

Na 80. kilometrze marsz, herbata, cukier, dwa kęsy kwaśnego, soczystego jabłka. Pokazuje się słońce, lepszy nastrój, ale rękawic nie zdejmuję. Jeszcze tylko 20 kilometrów. Jeszcze i aż.

Kolejna wizyta radiowców, informacja, że następny zawodnik trzy kilometry z tyłu. Na 15. kilometrze przed metą nagle czuję ból w okolicy dużego palca lewej nogi. But zakrwawiony, czuję ruchomy paznokieć. Skończyć? Odpocząć? Nie, jak wsiądę do karetki na opatrunek, to już nie ruszę. Trochę później znowu ciepły napój. Pojawiła się grupka harcerzy. Potruchtali ze mną, porozmawialiśmy, nieoceniona pomoc duchowa. 

Kiedy znowu samotnie kontynuowałem bieg, pewien pan poinformował mnie, że już tylko 3 kilometry do mety. Urosły mi skrzydła. Po kilku minutach chcę nadal biec prosto, a tu sędzia kieruje mnie w prawo. Boże, już widzę stadion. Na metę wpadam w tempie średniodystansowca. O wyczerpaniu nie ma mowy. Jednak nie taka straszna ta „setka”! Fakt, między 80. a 90. kilometrem miałem czas na przestudiowanie swojego dotychczasowego żywota. To też forma dopingu i niesamowita motywacja. Pokonać 100 kilometrów, to jak pokonać siebie. Wielka rzecz! 

gratulacje od uczniów

Na koniec trochę humoru. Oficjalne zakończenie miało miejsce w ratuszu, a tam trzeba było wejść na piętro. Wspinaczka nie była problemem, ale droga powrotna odbywała się plecami do kierunku ruchu. Były żarty, ale ciało, szczególnie nogi, w ten sposób udokumentowały swoje zaangażowanie w ten niecodzienny wysiłek. Bieg ukończyłem na IV miejscu z czasem 7.44.35 godziny. Drypa był piąty z czasem 7.52.27, a Chełmiński ósmy – 8.11.40. Bieg ukończyło 110 osób. 

Twórca igrzysk nowożytnych, Pierre de Coubertin, mawiał: „Ważny jest nie triumf lecz walka; istotą rzeczy nie jest zwyciężać lecz toczyć rycerski bój”. Dla mnie rycerskim bojem była walka z samym sobą. Zwycięska! 

Niedawno zachęcałem seniorów do zaprzyjaźnienia się z pływalnią. Niestety, jak na ironię pojawił się kolejny „szlaban”. Można jednak nie gnuśnieć w domu. Dla chcącego nic trudnego. Skrzydła w górę i zrywamy się do lotu. Nawet jak sufit przeszkadza. Gorąco zachęcam. Kochani rówieśnicy, młodsi i starsi. Niech te zbliżające się wielkimi krokami Święta Wielkanocne będą dla Was, mimo wszystko, takim samym (w wielu wypadkach pewnie samotnym) głębokim przeżyciem i nadzieją na lepsze jutro. 

Kocham Was. Alleluja.

Zdjęcia: Jerzy Sokołowski, Anna Reglińska,

Eugeniusz Regliński
Podlaski Senior Redakcja Kolno